piątek, 30 listopada 2012

Rozdział czwarty. Nie właściwy czas i osoba.



Harry właśnie kończył pracę dla Shacklebolta gdy usłyszał pukanie do drzwi.
-Proszę-zawołał,przez gabinet,a do pomieszcenia weszła nie wysoka kobieta.Miała czarne włosy,splecione w kucyk,rzucony na ramię,miłe spojrzenie i uśmiech oraz bardzo ładną figurę.Była to Cho Chang. Zobaczywszy za biurkiem   Harry'ego zagruzła lekko usta i uśmiechnęła się niepewnie.
-Cześć-przywitała się
Harry również wyglądał na bardzo zdziwionego.Zaczerwienił się i odpowiedział na powitanie
- Czy coś się stało?-zapytał niepewnie dziewczyny.-Usiądź-wskazał jej krzesło
-Szukam stanowiska sekretarki. Shacklebolt powiedział,abym się do ciebie udała. To znaczy do tego gabinetu.-Powiedziała omiotając wzrokiem gabinet i siadając na wskazanym krześle.
 W tej chwili Harry nienawidził Kingsleya.Ale cóż skąd miał on wiedzieć o nim i o Cho,ale w sumie...
Nie myśląc wiele zgodził się gdy napotkał,to ujmujące spojrzenie mogące powalić nawet hipogryfa.
- Och!, dziękuję-odpowiedziała-kiedy mogę zacząć?
- M-może jutro?- odparł niepewnie Harry
-Bardzo chętnie-powiedziała i szybko zmieniła temat- Co u ciebie Harry? Jak Ci się powodzi?
- Dobrze,praca też idzie w miarę,a u ciebie?-spytał 
- Też dobrze. Na początku chciałam znaleźć pracę związaną z Quiddichem,ale niestety nie jestem Oliverem czy tobą i no cóż bez powodzenia.
Harry szybko się ożywił,wzmianka o quiddichu ożywiła go i ośmieliła
-NO CO TY!? Uważam,że byłabyś świetnym ścigającym!-uśmiechnął się- na pewno nie szukałaś dokładnie.-powiedział z przekonaniem
-Oj uwież wszędzie- powiedziała i zaczęła się śmiać.- Jak tam Ginny?
- Ginny świetnie, tydzień temu byliśmy  na King's Cross. Nie widzieliśmy cię tam.
-Och! No bo wiesz ja ożeniłam się z mugolem.Filozofem-pochwaliła się,ale też trochę zawstydziła.-Nasza córka Danny jest charłakiem-powiedziała,a jej twarz była cała czerwona
- Przecież to nie powód do wstydu!-zaprzeczył jej słowom Harry.- Z resztą zawsze może skorzystać z kursów dla charłaków. 
- Wiem już zaczęliśmy naukę. Olivander był bardzo zdziwiony tym,że Danny jest niemagiczna.Sprzedał jej bardzo ciekawą różdżkę. 12 cali,krzew różany,szpon hipogryfa. Świetna do zaklęć-podsumowała Cho. A jak twoje pociechy?
-James,aż za dobrze-uśmiechnął się - Albus też świetnie,ale bardzo mnie zadziwiło to,że trafił do Slytherinu.Nie mam nic przeciwko,ale bardzo się zdziwiłem,przyznaję,Lily natomiast jest całkowitym przeciwieństwem Jamesa-powiedział
  Miła rozmowa trwała ,jeszcze przez dług czas i stawała się coraz bardziej intymna., Cho powróciła do nieszczęsnego okresu gdy byli razem.Harry nie chciał o tym mówić,ale Cho najwyraźniej nie podzielała jego zdania. I w taki właśnie sposób, nie wiedząc nawet jak to się stało usta Harry'go zbliżyły się do delikatnych ust Cho i lekko je musnął. To była sekunda. Wtedy Cho podeszła bliżej Harry'ego, uśmiechnęła się figlarnie i  dotknęła jego piersi po czym zaczęła powoli i  bardzo lekko musnęła jego usta. Harry włożył ręce pod bluzkę dziewczyny i zbliżył je ku brzuchowi zjeżdżając w dół. Cho nie pozostawała mu dłużna i coraz namiętniej go całowała. Harry podszedł rękami do piersi dziewczyny i powoli je pieścił,a ona zaczęła  ściągać mu koszulę i  zjechała językiem z ust do szyi i klatki piersiowej. Było to tak delikatne,a tak przyjemne dla Harry'ego  i Cho,że w ogóle nie przejęli się faktem iż obaj są żonaci. Harry właśnie chciał się posunąć coraz dalej, bo właśnie podniósł Cho nakłaniając ją do pocałunku, podnosząc ją za pupę,a ona trzymała ręce na jego biodrach gdy do gabinetu, niczym burza wpadła rozpromieniona rudowłosa Ginny. Wesoło się uśmiechała jeszcze przez jakiś czas dopiero po paru sekundach zrozumiała co się dzieje. Całkowicie pobladła i otworzyła usta ze zdumienia. Do zielonych oczu napłynęły łzy wściekłości.Zacisnęła usta w cienką  linię i zmrużyła oczy ze złości. Szybko zarzuciła włosy do tyłu i w sekundę wyparowała z gabinetu, trzaskając drzwiami. 

niedziela, 28 października 2012

Rozdział trzeci. Zagubiony Draco

Z innej perspektywy

Wcześnie rano gdy tylko Draco się obudził rzuciły mu się w oczy duże, napisane srebrnym atramentem litery "Pierwszy września-11.00 Scorpius, Hogwart" Notatka ta był napisana niezbyt starannie przez jego żonę i położona na białej szafce obok łóżka. Draco  niechętnie wstał  i założył białą koszulę, czarne jeansy i spojrzał na swoje odbicie w lustrze. Zabłysły szare oczy, które odziedziczył po nim Scorpius.
Po paru minutach poszedł do pokoju syna i otworzył szeroko drzwi. Scorpius już nie spał, siedział za to spokojnie przy biurku i oglądał swoją złotą wagę do eliksirów.
- Cześć tato-powiedział nie odwracając wzroku od nabytku
- Dzień dobry- odparł Draco i podszedł do chłopca - spakowany już?
- Prawie.- odparł
- No to pakuj się,za chwilę śniadanie - rzekł ojciec, zszedł na dół do kuchni i przywołał  do siebie  swojego domowego skrzata, Tera.
- Tak panie?- zapytał skrzat kłaniając się nisko
- Zrób mi kawę i przygotuj coś dla Scorpiusa -rozkazał o 11 musimy być na peronie
-Tak panie-powiedział skrzat,skłonił się nisko i zniknął z cichym trzaskiem.
Scorpius prawie w ogóle nie dotknął swojego śniadania. Draco siedział na końcu długiego hebanowego stołu i czytał "Proroka" co jakiś czas zerkając na bladego chłopca i stygnące przed nim jajko z sokiem pomarańczowym.
- Jak zemdlejesz na środku peronu z głodu to nie zdziw się, że już na początku roku staniesz się popychadłem-powiedział Draco nie odrywając wzroku od gazety.
Ten argument w końcu przekonał Scorpiusa, który niechętnie zjadł kawałe zimnego jajka.
- To jest ochydne- stwierdził- jest zimne.
- To już nie moja sprawa- odpowiedział ojciec,ale widząc, że Scorpius zamierza zawołać skrzata syknął cicho zaklęcie i jajko znowu parowało przyjemnym ciepłem.
Równo o 10.30 Obaj znaleźli się na peronie 9 i trzy czwarte. Draco wskazał synowi najlepsze miejsce w przedziale i za pomocą różdżki wrzucił kufry do pociągu.
Po chwili coraz więcej osób zaczęło zjawiać się na peronie. W tłumie Draco dostrzegł rude włosy Rona i jego dzieci oraz Hermione  Granger. Mimo tego, że nie była to jego sprawa poczuł, że to kompletny absurd, aby czarodziej czystej krwi (Nawet taki Weasley) wiązał się ze szlamą. Oczywiście nie minęło nawet 5 minut jak obok rudzielca pojawił się słynny Potter z kolejnym Weasley'em przy boku-Giny.  Jednak z trójki dzieciaków tylko mała Lily miała rude włosy.
Scorpius popatrzył w tym samym kierunku, a gdy ojciec dojrzał błysk w jego oku powiedział szorsko:
- Nie możesz kolegować się z nimi,może ty jeszcze nie zauważyłeś, ale to są dzieci POTTER'ÓW.-Ponieważ syn nie reagował Draco syknął tylko coś o przyjaźni szlam i spojrzał w innym kierunku.
Niepotrzebnie.Na drugim końcu peronu stała Luna Lovegood obecnie Scamander. Ubrana w zieloną sukienkę i ze spiętymi z tyłu złotymi włosami wyglądała olśniewająco.Była wraz ze swoimi dwoma synami-bez męża. Nie patrząc nawet na własnego syna podszedł do niej.
-Cześć-przywitała się zobaczywszy znajomą twarz choć nie koniecznie lubianą
-Cześć-odparł Draco- Co tam u ciebie?-zagadał prosto
- U mnie dobrze,wyszłam za mąż za Rolfa Scamander'a. Nie było Cię na ślubie-zauważyła
-T-tak,bo widzisz-zająkał się- miałem inne sprawy-dokończył już bardziej naturalnym głosem.
Luna spojrzała na niego dziwnie po czym  uśmiechnęła się:
-To jest Lorcan,a to Lysander - przedstawiła mu synów.
-Dzień dobry-odparli chłopcy chórem
- A gdzie jest Scorpius?-zapytała
- Pewnie już w pociągu-powiedział Draco przyglądając się dwóm blondynom.
Rozległ się pierwszy gwizdek i Lorcan pobiegł już w stronę expresu. Draco zapatrzył się w marzycielskie oczy Luny i rozmarzył się.
Tymczasem Scorpius wsiadł do swojego przedziału i spojrzał za okno.Lubić nie może,ale kochać nikt mu nie zabroni...

niedziela, 21 października 2012

Rozdział trzeci. Kręte ścieżki Luny Lovegood - Scamander.

   Natarczywy dźwięk budzika, niemile przypominał Lunie o zbliżającej się godzinie szóstej. Jedną ręką, próbowała wybadać położenie na ciemnobrązowej szafce nocnej nieznośnego zegarka. Już prawie go miała.
- Kochanie, pora wstawać. - szepnął mi do ucha Rolf, swym cichym, lekko śpiewnym głosem. Jęknęła w głębi duszy. Pragnęłam aby to nie był głos Rolfa, a Jego. Mimowolnie przypomniałam sobie jednak o Lorcanie i Lysanderze. Wstała powoli, powitana przez męża całusem w policzek. Podeszła do białej szafy, położonej w głębi naszej zielonej sypialni, po czym wyciągnęła z niej zwiewną turkusową sukienkę. Do tego założyła biżuterię tegoż koloru, oraz czarne rzymianki. Usta pomalowała szminką, a włosy pozostawiła rozpuszczone. Wyszła z pokoju, zmierzając beżowym korytarzem do, oddalonego o parę kroków, pokoju chłopców. Już po wyjściu mogła usłyszeć przyciszoną kłótnię.
- Oddawaj, to moje! - syknął, jak rozpoznała po ciepłej barwie głosu, Lysander. Odezwał się drugi, również przygaszony głos.
- Twój jest pod łóżkiem Lorcan. - Pani Scamnader domyśliła się że chodzi o Zerytki - magiczne stworzonka, odnalezione we Francji, przez Rolfa dla chłopców. Są nieśmiertelne, ale oczywiście do czasu. W ich przypadku do śmierci ich właściciela. Luna powiedziała cicho ,Accio Critt". Po sekundzie w jej ręce trafiła maleńka niebieska kuleczka przypominająca chomika i pancernika, zarazem. Pogłaskała delikatnie zwierzątko po czym westchnęła lekko na widok kłócących się synów. Ruchem ręki kazała im usiąść na najbliższym łóżku, należącym do Lysandera.
- Chłopcy, Critt i Migg to nie zabawki, a zwierzęta o które należy dbać i szanować. - zaczęła, lecz przerwał jej podwójny, cichy chichot. Uniosła lekko brwi, a chichot Lysandera przerodził się w głośny śmiech, dy tymczasem sam chłopiec zwijał się na łóżku, łapiąc za brzuch. Pierwszy zreflektował się Lorcan, odchrząkując cicho. Próbował opanować się i jednocześnie spoważnieć.
- Przepraszamy mamo, ale dość dziwnie wyglądasz, jak jesteś poważna. - powiedział, po czym parsknął cicho śmiechem. Dawna pani Lovegood również uśmiechnęła się lekko.
- Wiem że wydaje się wam iż są to rzeczy, ale pomyślcie, jakbyście byli na ich miejscu traktowani tak samo, jak wy traktujecie ich. - powiedziała, jednak widząc że nie rozumieją westchnęła cicho. Zza lewego ucha wyciągnęła swoją różdżkę. Mruknęła jedno zaklęcie, a jeden z Zerytków, Migg, przemówił ludzkim, basowym głosem.
- Słuchajcie matki. Zachowujecie się okropnie. My was kochamy, a wy nami rzucacie i traktujecie jak jakiegoś pluszaka. - chciał mówić dalej, ale Luna uciszyła go przeciw zaklęciem. Pogłaskała zwierzątko, ufnie tulące się do jej ręki, po czym oddała je Lorcanowi. On i jego brat siedzieli na swoich miejscach zszokowani.
- Mamo, jak to zrobiłaś? Nauczysz nas? - zaczęli prosić matkę, która zaśmiała się cicho. Wiedziała że tylko w taki sposób zwróci ich uwagę na zwierzątka.
- Dobrze, ale jeśli będziecie opiekować się przez cały rok Crittem i Miggiem. - zastrzegła, jednak radosne iskierki w ich oczach nie gasły. Ochoczo pokiwali głowami. - No, zbierajcie się już. Migotka na pewno zrobiła już śniadanie. - powiedziała po czym wyszła z ich pokoju.
   W kuchni czekał na nią jak zawsze jej mąż czytający ,,Prorok Codzienny". Na nagłówku dostrzegła zdjęcie swoich przyjaciół, jak i również jej.
- Nadal nie mogę uwierzyć, że brałaś udział w czymś tak niebezpiecznym. - stwierdził odrywając wzrok od gazety. Kobieta upiła łyk Feyi, nowej czarodziejskiej kawy zawierającej ziarna Juvy, witając się ze skrzatką. Nie zwróciła uwagi na słowa męża. Zawsze gdy wspominali cokolwiek o Bitwie o Hogwart, a robili to dość często, mówił jej jak bardzo to było niebezpieczne i o tym, jak chroniłby ją gdyby akurat tam był. Nie wierzyła mu. Nie było go, a więc tak naprawdę z pewnością nie wie, jakby się zachował. Z nieprzyjemnych wspomnień otrząsnęła się na dźwięk tupania swych synów. Jak zawsze także towarzyszyły im odgłosy kłótni. Wiedziała jednak że w razie kłopotów, jeden wskoczył by w ogień za drugim.
- Chłopcy pamiętajcie o tym, aby pozdrowić ode mnie Hagrida oraz Nevilla. - powiedziała.
- Dobrze mamo. - odpowiedzieli chórem.
   Na peron 9 i 3/4 dostali się za pomocą popularnej sieci Fiuu. Pan Scamander, nie towarzyszył jednak swej żonie i dzieciom; ,,Kochani, przykro mi, ale muszę już dzisiaj wyjechać. Opowiadałem już wam, że tylko drugiego września Drastu wychodzi ze swych kryjówek i ukazuje swoje odnóża, prawda? Muszę tam jechać, a ze sobą zabieram MacFreya. Postaramy się zdobyć kilka kropel krwi.". Przez to, niepełna w swoim składzie rodzina, dotarła o siódmej trzydzieści cztery, na peron.
- Mamo, pamiętaj nie płacz. - powiedział Lorcan żartobliwym tonem. Perlisty śmiech pani Scamander rozbrzmiał radośnie, po czym zawtórowały im  wesołe śmiechy jej synów.
- Cześć. - powiedziała nagle cichym tonem Luna. Chłopcy obejrzeli się i ujrzeli wysokiego mężczyznę o nietypowym, prawie białym, odcieniu włosów. Na jego twarzy widniał lekki uśmiech, który odwzajemnili bez wahania, dystansując go jednak po sekundzie; dostrzegli bowiem niewyraźną minę swej rodzicielki. Patrzyli później, jak po kilku zdaniach jej twarz wypełnia szczery uśmiech, a w oczach nieznajomego tańczą wesoło radosne iskierki. Lorcan domyślał się że coś ich kiedyś łączyło. Spojrzał na brata, który znacząco uniósł brew, oraz dał mu delikatnego kuskańca w bok.                                                                                     
- Mamo, to my już pójdziemy. - powiedział Lysander, a wtórujący gwizd lokomotywy ekspresu ,,Hogwart", dał chłopcom alibi na ucieczkę. Idąc w stronę swych przyjaciół żegnających się z rodzicielami, spoglądali co chwila na swą matkę, nadal zaabsorbowaną rozmową z tajemniczym mężczyzną.

sobota, 6 października 2012

Rozdział drugi. Już myślałem że się zgubiliście.

  Pociąg zwalniał już powoli, by po chwili zatrzymać się na stacji ,,Hogwart". Ubrani w szaty szkolne uczniowie wychodzili powolnie z wagonów. Na jednych twarzach, klasach drugich i powyżej, malowała się radość i uśmiechy. Na twarzach pierwszoroczniaków strach i niepewność.
- Pierwszoklasiści do mnie! - zagrzmiał potężny głos i z tłumu zaczął się przedzierać do nowych uczniów potężny, krępy mężczyzna z długą rozwichrzoną brodą i brązowymi włosami do ramion. Miał ponad dwa metry, a ubrany był w płaszcz z norek z wykończeniami ze smoczej skóry. Na nogach miał czarne buty z wywijaną cholewką z bazyliszka, a jego spodnie były zrobione z sieci akromentuli. Na skórzanym pasie z jednorożca, miał ponaszywane kieszenie, których nie brakowało też w płaszczu. Z jednej nich wyjął dużą, białą chustę i wytarł sobie czoło z potu.
- Za stary się na to robię. - mruknął do siebie pod nosem. Podekscytowane szepty umilkły jednak potulnie i twarzyczki pierwszoroczniaków były skierowane ku niemu. Większość z nich bała się i chowała się za innymi. Na przodzie grupy stali najodważniejsi, czy inaczej patrząc na sytuację, Rose, Albus, James i Lorcan, którzy doskonale znali owego mężczyznę.
- Hagrid! - krzyknęli uśmiechnięci. Olbrzym odwzajemnił szczerze uśmiech.
- Albusie, nie powinieneś iść do swojej grupy? - zapytał drugoroczniaka, wmieszanego w tłum. Ten kiwnął zrozumiale głową posmutniały, jednak próbował uśmiechnąć się do Hagrida.
- No to do zobaczenia... - powiedział odwracając się. Powolnym krokiem podszedł do powozów zaprzęgniętych w teastrale. Nie widział ich, czego bardzo żałował. Według jego taty to cudowne zwierzęta, które przypominają swym wyglądem czarne konie, a raczej ich duchy. Same powozy były śnieżno białego koloru, z mosiężnymi kołami. Na myśl przywodziły mu karety z wszystkich mugolskich bajek, jakie mama opowiadała Rose, kiedy była młodsza. Także lubił ich słuchać. Trochę śmiechu jeszcze nikomu nie zaszkodziło.
   Chłopiec samotnie wsiadł do jednego z wolnych powozów. Po chwili weszła do niego czwórka znanych mu już osób. Mindous Sipoon, syn Cho Chang, o której raz wspominał ojciec i jej męża - Amrdifusa Sipoona. Był tam także Amygus Fedre, Pavilse Paf i Heedus Drii. Jedynie Amygus uśmiechał się.
- Ej, no co, ponuraki? Zamienili was w imperiusy, czy coś? - zapytał wyraźnie rozbawiony, napiętą sytuacją panującą w atmosferze. Zaśmiał się, jednak zauważył po chwili że coś nie gra. - A tak na serio. Coś się stało? - zapytał zdenerwowany. Wieczny wesołek, który jednak w uszy martwił się o wszystko i wszystkich. Zakrywał to jednak maską żartownisia, próbującego rozbawić każdą personę spotkaną na swej drodze. Wszyscy, pomimo zaciętych min, zaprzeczyli głowami i usiedli. Podróż minęła Albusowi wolno, tak jak każda podróż bez przyjaciół. Powóz po kilku minutach, które wydawały się przez ciszę, mąconą niekiedy jednakże nieudanymi kawałami Amygusa, godzinami, zatrzymał się. Chłopiec pośpiesznie wyskoczył na zewnątrz i udał się od razu Wielkiej Sali, wchodząc po Wielkim Moście i mijając obojętnie Zakazany Las i Zakątek Afft.
- Albus! - krzyknął ktoś za nim, na co gwałtownie się odwrócił. Był już prawie u celu.  - Poczekaj na nas! - zobaczył Rose z Jamesem i Lorcanem.
- Już myślałem, że się zagubiliście. - mruknął pod nosem. Przypomniały mu się miesiące, spędzone w tej szkole zeszłego roku, bez nich. Byli jeszcze za młodzi, aby uczęszczać do Hogwartu, a jego otaczali sami fałszywi ludzie, chcący się z nim zaprzyjaźnić ze względu na jego ojca. Wtedy nauczył się odróżniać ludzi dobrych, od złych.
- Człowiek uczy się na błędach. - powiedział cicho do siebie, nerwowo szarpiąc rękaw swej szaty. Dalej szli już razem, podążając wśród innych uczniów, śpieszących na ucztę.

wtorek, 18 września 2012

Rozdział pierwszy. Ekspres Hogwart.

                                              Rozdział pierwszy.
                                               Ekspres Hogwart. 

   - Chłopcy! - zawołała kobieta o rudych, płomiennych włosach biegnąc za ruszającym powoli zielonym  pociągiem. - Wysyłajcie nam listy! - zawołała, a jej słowa były skierowane do okna jednego z wielu przedziałów. W jednym z nich byli dwaj chłopcy. Jeden z nich, jedenastoletni o rudych włosach i prawie białej cerze, a drugi o rok starszy o brązowych włosach i tego także koloru oczach. Pierwszy podobny do matki, a drugi kopią swojego ojca. Obaj przekręcili oczami w podobnym geście mówiąc  iż będą pisać często. Trzydziestu kilku latka pomachała do swych pociech w pożegnalnym geście, który wykonał również mężczyzna z dość wyraźną blizną na czole, trzymający za rękę dziesięcioletnią dziewczynkę, która niecierpliwie szarpała go za rękaw brązowej marynarki.
- Tato, dlaczego ja też nie mogę jechać? - pytała z żalem. On uśmiechnął się zrozumiale psując ręką jej włosy ułożone w delikatne loki.
-Nie możesz jechać bo musisz mieć jedenaście lat. Dopiero wtedy możesz rozpocząć naukę. - powiedział jej  ze spokojem, który widniał także w jego uśmiechu. Dziewczynka jednak nie była tak radosna jak jej ojciec. Chciała już zacząć naukę magii, o której już od tak dawna marzy. Znaleźć przyjaciół - czarodziejów, poznać przedmioty takie jak mugoloznawstwo czy obrona przed czarną magią i, co najważniejsze, zapisać się do drużyny quidditcha, tak jej tata i mama. Przypomniało jej się jedno z pytań jakie gnębiło Jamesa.
- Tato. - powiedziała i znów musiała pociągnąć go za rękaw, aby zwrócił na nią uwagę. Machał do przyśpieszającego, coraz to bardziej, pociągu. Po kilku próbach, wreszcie odwrócił wzrok od środka transportu, gdzie w jednym z wagonów siedział James i Albus. Jego synowie. Ich matka stała kilka metrów od owej dziewczynki z brunetem, nadal nieustannie machając. - Skoro do drużyn quidditcha przyjmują tylko drugo klasistów, to dlaczego ty już w niej byłej na pierwszym roku? - zapytała. Urodę miała po matce, jednak dociekliwość zebrała w nadmiarze i od niej, jak i od ojca. Harry spojrzał na nią chcąc odpowiedzieć że to długa historia, jednak jego żona, Ginny, już szła w ich kierunku, więc obiecał opowiedzenie jej tego w domu.
   Albus po raz ostatni machnął ręką i gdy tylko zauważył, że jego mama, zrezygnowana, odwraca się, usiadł obok brata i przetarł rękawem czoło.
- Uff... Na reszcie. W końcu opuszczamy ten mugolski świat i będziemy prawdziwymi czarodziejami! - powiedział w tonie odkrycia naukowego. Chłopiec siedzący obok pokręcił głową pobłażliwie, po czym sięgnął do swojego kufra podręcznego po książkę ,, Jak złapać ducha Fany Albee?" Anthony MacBillsy. Nie był to jeden z wielu podręczników leżących na samym dnie, aby w czasie pakowania ubrań, słodyczy i piór ich nie pominięto. Była to jedna z książek od cioci Hermiony, które dostał na urodziny. Od rodziców dostał nową miotłę. Armagedon 500. Najnowszy model do quidditcha, który leżał teraz na półce nad nimi wraz z dwoma klatkami. W jednej była Armetta, puchatka wirginijska Albusa, a w drugiej Bannett, sowa uszata Jamesa. Obie siedziały na złoto - brązowych drążkach i obie były kupione w ,,Maggnecie" sklepie z sowami Mr. Segreg'a. Po kilku minutach ciszy do przedziału weszło dwoje nastolatków. Dziewczyna, o imieniu Rose z rudymi włosami, z zielonymi oczami ukradzionymi od swojego ojca Ron'a Weasleya i chłopiec, o szarym spojrzeniu oczu ojca, Rolfa Scamander'a i jasnych, prawie białych, blond włosach swej matki, Luny Lovegood - Scamander,  Lorcan Scamander.
- Cześć. Przynieśliśmy trochę historii i nowości. - powiedział z tajemniczym uśmiechem blond włosy chłopiec. Dziewczyna trzymała za plecami w rękach kilka pakunków. Jedne, rozpoznawalny z daleka, z firmowy, zielonym znaczkiem z tańczącą fasolką, reklamującą Fasolki Wszystkich Smaków Bertiego Botta, a również drugi, każdy kto miał doczynienia ze światem słodyczy czarodziejów przez ostatnie sto lat, mógł rozpoznać bez problemu. Czekoladowe żaby z kartami na których niezmiennie, od początku produkowania tego, jakże słynnego przysmaku, widniały zdjęcia najpotężniejszych czarodziejów w historii magii.
- Niech zgadnę... - powiedział udając zamyślonego James, gdy nie odrywając się od lektury. - Fasolki Bertiego i czekoladowe żaby? - stwierdził przekręcając kolejną kartkę, w poszukiwaniu rozdziału o którym wspominała ciocia, jako o najciekawszym, polecając aby przeczytał go najpierw.
- Skąd wiedziałeś? - zapytała lekko zasmucona odgadnięciem niespodzianki Rose, jednak po krótkiej chwili na jej bladą twarzyczkę wrócił dawniejszy tajemniczy uśmiech, w którym widniała kapka poczucia zwycięstwa. Przypomniało się jej o fakcie, iż niespodzianka posiada jeszcze jedną, nieodgadniętą część zagadki. - Chciałam powiedzieć że w buffecie znaleźliśmy także nowość wśród słodyczy. - wyciągnęła ręce zza pleców i, w jednej z nich, spoczywał niezidentyfikowany, fiołkowo - niebieski pakunek, owinięty jedwabną wstążeczką o barwie złota. Zmusiła Jamesa od oderwania się od książki i przyłączenia się do zaciekawionego spojrzenia Albusa.
- Co to jest? - zapytał Albus. Widać było że korci go, aby już odwiązać kokardę. Był, tak jak zawsze, niecierpliwy. Całe przeciwieństwo Jamesa, który, choć również był ciekaw, siedział spokojnie czekając aż sama Rose wyjawi im zawartość owego opakowania. Jego cierpliwość została wynagrodzona i dziewczyna podała pakunek, zamiast w nadstawione ręce Albusa, do rąk nic nie spodziewającego się Jamesa. Chłopiec popatrzył wzrokiem mającym na uświadomieniu że miał doczynienia z ,, Magicznymi dowcipami braci Weasley'ów". Popatrzył na twarze zebranych w wagonie, lecz napotkał jedynie tylko uśmiechy Rose i Lorcan'a i spojrzenie ,, Nic nie wiem. Mnie w to nie mieszaj " Albusa. Niepewnym ruchem dłoni, złapał za jeden z końców szczytowej kokardki która natychmiast się rozwiązała, ukazując im oczom zwyczajna, brązowa doniczka, nie szczycąca się, prócz zawartości, niczym nad specjalnym. W niej rosła dość dziwna roślinka. Jej łodygi wyglądały jak konary, dając na myśl miniaturowe drzewka bonsai. Ma tej nietypowej podstawie, wyrastał małe złote listki, podobne do tych jakie mają mugolskie róże. Na każdej z końcówki gałązki wyrastały po dwa małe owoco - podobne cosie, koloru czerwonego z czarnymi końcówkami w postaci paseczków zawiniętych na zewnątrz. Spod paseczków wychodziły po trzy pręciki zakończone łódeczkami. Oba te elementy były utrzymane w kolorze listków.
    Rose i Albus jako pierwsi odważyli się dotknąć dziwnej roślinki. Rose dotknęła łodygi, a Albus niechcący próbując dotknąć listka, musnął delikatnie palcem owoc, a ten niespodziewanie się otworzył.
- Łał! - westchnął cichym szeptem Lorcan i zawołał do swoich przyjaciół. - Patrzcie! W środku coś jest. - zawiadomił ich o swoim odkryciu. W środku kwiatka widniała mała karteczka złożona w staranny kwadracik. Było na nim widać napis czarnym, ozdobnym pismem : ,, Albus ".
- Tu jest twoje imię Albusie. - powiedziała Rose i wskazała na papierek palcem lewej ręki. Była leworęczna. - Otwórz. - rozkazała mu, po tym jak odważnie sięgnęła ręką i złapała w dłoń lewitującą kartkę. Podała ją chłopcu, który, choć na codzień odważny, niezbyt pewnym ruchem odbierał ją z jej rąk. Rozwinął pergamin i od razu na myśl przyszły mu na myśl mugolskie ciasteczka produkowane w Chinach, w których środkach zawsze znajdowała się jakaś wróżba.
                               ,, W miłości musisz uważnie stawiać swoje pierwsze kroki. 
                                  Naucz się odróżnić zauroczenie od miłości Albusie. "
   Chłopiec przeczytał słowa na głos i wspólnie z przyjaciółmi, wybuchnęli niepohamowanym śmiechem.
- Ominęło mnie coś? - zapytał wywyższającym tonem Scorpius. Udowadnianie innym czarodziejom, że czystość krwi jest najważniejsza, miał w genach. Po ojcu, który bez krępacji i poczucia winy, wymawiał z czystym sercem i uśmiechem na ustach ,,Szlama" i ,,Graff", słowa których wszyscy się brzydzili i uważali za niestosowne. - O... Córka szlamy Granger i łachmana Weasleya? Tata mówił że tacy jak ty, nie powinni istnieć na tym świecie. Szkoda, że nie może tego uczynić... - uśmiechnął się jadowicie, na wspomnienie opowieści ojca o Voldemorcie i jego powiązaniu z nim. Sam odczuwał wstyd za ojca, że ten ostatecznie stchórzył gdy nadażyła się okazja do zabicia Dumbledore'a. Twierdził że on by nie popełnił tego błędu i zaatakował bez wahania. Czyhało w nim zło większe od tego w w jego ojcu Draconie Malfloy'u, i większe także od tego jakie posiadał jego dziadek Lucjusz Malfloy. Zło to, w czystej samej swojej postaci, było tylko ustępliwe samej ciotce Beatrix. Zawsze żałował, że nie miał okazji się z nią spotkać.
 Rose zatamowała łzy. Była zła na siebie że nie wie jak używać zaklęcia Cruciatus i że nawet nie zna jego formułki.
- Masz coś do naszej rodziny? - zapytał wściekły Albus. Wszyscy stali na przeciwko opartego o wejście drzwi, chłopca o blond włosach. W przeciwieństwie do swojego ojca, nigdy nie pozwolił na zaczesanie ich do tyłu, choć matka wiele razy próbowała namówić Scorpiusa, mówiąc że jest podobny do jej Dracona. On jednak nie chciał tego słyszeć. Nie chciał być podobny do niego, a na słowo ,grzebień' reagował rzucaniem wokół siebie ostrzegawczych, morderczych spojrzeń, przepełnionych otwartą niechęcią. Teraz jednak jego oczy, szare z przebłyskami najjaśniejszej z barw błękitu, patrzyły ze znużeniem i pogardą na całą tą scenkę, odgrywaną w obronie honoru rodziny Weasley'ów. Chłopiec rozejrzał się po przedziale po czym powiedział z wyraźnym obrzydzeniem.
- Za dużo tu szlamu - i ostentacyjnie zmarszczył nos, dając do zrozumienia swoją wygraną, po czym wyszedł. Rose, Albus, James i Lorcan jednak nie mogli dokończyć rozmowy, przerwanej przez niemile widzianego gościa. Byli już prawie na miejscu. Założyli swoje szkolne szaty, z których tylko jedna Albusa wyrażała należność do któregoś z domów. Ryczący lew, o złotym futrze i brązowej, potężnej grzywie Gryffindoru. U rękawów i przy kapturze były także paski z kolorach domu, czerwieni i złocie. Szaty szkolne pozostałych jak na razie były całkowicie czarne, bez żadnych ubarwień i bez godła jakiegokolwiek z domów. Wszyscy natomiast, prócz Albusa, z niecierpliwością oczekiwali pieśni Tiary Przydziału...